Hejka!
Powiem wprost - dopóki nie nawali bajkowego śnieżku to zdecydowanie nie jest mój ulubiony czas w roku...
O ile wczesna jesień jest niezwykle piękna i klimatyczna, to TEN WŁAŚNIE moment tuż przed "prawdziwą" zimą uważam za najbardziej frustrujący i niesprzyjający byciu gejzerem optymizmu... Niby jest tak, że pogoda ducha nie powinna zależeć od pogody na zewnątrz, ale - w praktyce, u meteo-wrażliwców, zmarzluchów i miłośników światła słonecznego (dzień dobry), bywa, ekhm, różnie. U mnie przez ostatnie dwa tygsy bywało, ekhm, różnie - obniżony nastrój był częstym gościem, niestety...
Obniżony nastrój objawia się u mnie zazwyczaj wzmożoną sennością w ciągu dnia,
brakiem koncentracji, poirytowaniem, rozkojarzeniem i apatią,
trudnościami z zaśnięciem i uogólnionym rozdrażnieniem. Skłaniałam się ku wersji, że to
przejściowe, jednak na wszelki wypadek wybrałam się z podejrzeniem
aberracji działania tarczycy do wnikliwej Pani Endokrynolog (z
polecenia, bo zazwyczaj zbywano mnie kultowym "widocznie taka pani
natura") - szczęśliwie biochemia hormonalna w idealnym balansie; Pani
Doktora przypomniała mi natomiast z całą stanowczością o konieczności
uzupełniania wit. D3 do kwietnia, bo jej deficyty mogą właśnie powodować
takie depresyjne klimaty (i szereg innego badziewia).
W weekendy lubię wziąć sobie krwawy odwecik za wczesne zdzieractwo i podrzemać leniwie do 9-10, bo - mogę :) I przyznam, że naturalne, stopniowe wybudzanie się przy pomocy światła słonecznego (zamiast presji agresywnego dźwięku budzika) cudownie niweluje moją sezonową mizantropię... :P A jak jeszcze mój Ulubiony Ludź zrobi swoje mistrzowskie fluffy pancakes, to już w ogóle - I'm in heaven! <3 Uwielbiam celebrować zasłużone lenistwo i interwały życia w błogim bezczasie...
Przez ostatnie tygodnie nawarstwiło mi się stresów i karkołomnych wyzwań; czułam się, jakbym manewrowała transatlantykiem między przyczajonymi zdradziecko pod powierzchnią wody niepozornymi górami lodowymi. Ot, niezdarny slalom z wielką rufą pomiędzy wyskakującymi nagle znikąd problemami. Jeszcze nie koniec, ale na szczęście - coś, co wydawało mi się nie do przejścia, zostało uwieńczone spektakularnym sukcesem, więc teraz delektuję się chwilą spokoju i ładuję akumulatory przed pracowitym styczniem... :) Ogólnie - z dziarskim entuzjazmem spozieram w 2018 rok. Czuję się trochę jak taxiing aircraft, przed spektakularnym startem z deszczowego Wypiździewa do słonecznego Paradyża... :D
Trza wreszcie pożegnać szare truchła przeszłości, sztywne mumiowe bandaże starych konstruktów myślowych, destrukcyjnych przekonań i lęków.
Won, kierwa. A kysz!
Można się martwić na zapas, snuć negatywne scenariusze - tylko - po cholerę? Ileż człowiek oszczędziłby sobie nerwów, gdyby przejmował się wyłącznie realnymi zagrożeniami, zamiast wydumanymi i mało prawdopodobnymi. Użytecznym kryterium jest zapytanie siebie samego: Nawet jeśli akurat tutaj powinie mi się kulas, czy TO będzie miało jakiekolwiek znaczenie za pół roku..? Jeśli to tylko błaha "porażka" z krótkim terminem ważności - chrzanić ją. Zamiast masochistycznie drzeć szaty i włosy ze łba, spytać siebie krótko, co następnym razem pasowałoby zrobić lepiej - i tyle.
Tyle mego słowa na czwartek. Była też w planach aktualizacja włosowa, ale podkusiło mnie samodzielnie przysmyczyć grzywkę - oczywiście popłynęłam na poprawkach i wyglądam jak recydywa z psychiatryka... rozpaczliwie usiłuję wbić się do Mistrza M. na reanimację. Pewnie przy okazji ciachnie po całości. Wtedy pyknę focie i apdejt pielęgnacyjny.
Tymczasem - baj :*
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza
Komciaj śmiało, komcionauto :*