
Domowa
popijawka - kilka pracujących w jednej firmie babeczek. Jedna (dajmy na
to, Milenka) świeżo rozwiedziona trzydziestka, dziecek brak, druga
(powiedzmy, Aurelka) lat 33, ukiszona w kiepskim małżeństwie ("bo dziecko"), trzecia (eee, Sabinka) fest nieszczęśliwie (z przemocą
fizyczną i alkopatolą w tle) zamężna Matca Polca po czterdziestce...
Pierwsza "swoje przeszła", ale aktualnie raźno bierze życie za rogi,
druga jeszcze robi dobrą minę do złej gry, a trzecia regularnie żali się
na swojego arcybucowatego małżonka...
Panie wyszły na balkon na fajeczkę. Posłuchajmyż dialogu:
Sabinka: Milka, ty już długo po rozwodzie?
Milenka: Około 1,5 roku.
Sabinka: Masz kogoś?
Milenka: Na razie nie.
Sabinka (z mieszaniną wyższości i politowania): I co, NIE SZKODA CI ŻYCIA NA BYCIE SAMĄ..?
Aurelka
przybiera ten sam "współczujący" wyraz twarzy, co Sabinka. Milenka
zalicza totalny zonk poznawczy wywołany ironią sytuacji i nie wie, czy
zabić Sabinę śmiechem, czy strzelić jej "blaszkę" przez łeb na złapanie
ogara.
Kurtyna opada.
SRSLY, WTF?
Od
pewnego czasu stykam się z przedziwnym fenomenem bab, które uporczywie
tkwią, męczą się i użerają w związku z jakimś ekstremalnym dupkiem
żołędnym - niby wiecznie narzekają i jojcą... a z drugiej strony pławią
się w absurdalnym samozadowoleniu. Ba... Puchną z dumy! Zapewne
wizualizują już sobie na swej szlachetnie udręczonej skroni złoty
wieniec męczeński i chwałę wiekuistą... Bo wprawdzie czasem zbierają po
japie, czasem biorą na klatę chlusty pomyj ustnych, zderzają się ze ścianą sfochanej obojętności, ale trwają.
Bo choć misiaczek zaliczył trochę skoków w bok, to wszystkiemu winne
podłe baby, lubieżne harpie, co go zbałamuciły. Och, jakie to piękne jest, taka płomienna
miełość, gdzie ktoś robi sobie z ciebie wycieraczkę do unurzanych w
gnoju gumofilców, a nazajutrz przyniesie bombonierkę i uwiędłego
goździka - jakie poetyckie, tragiczne, romantyczne, zupełnie jak w
filmach! Ach, topos "trudnych relacji"... Przez ciernie do gwiazd!
Miełość kicks ass - chwytają za jajca wyświechtane koelizmy pisane
helveticą na czarno-białych fotografiach. Ckliwe a rzewne piosnki o
łobuzach, co to rzekomo kochajom najbardziej... Czasami też trza
zaciskać zęby i trwać w zlodowaciałym stadle "dla dobra dzieci" -
fundując im jakże prześwietny wzorzec małżeństwa i rodziny, prawdaż...
Bo "co ludzie powiedzą"? Taki był spektakularny ślubik kościelny i
weselicho na pięć wsi... Bo - wspólny dom, kredyt, firma. Bo "on jest magnatem karmy dla kotów i wybieram złote klamki za cenę śmierci cywilnej".
Cóż...
wyleczyłam się z misji uszczęśliwiania obcych, dorosłych ludzi na siłę.
Każdy może "umoczyć" kopyto w jakimś łajnie. Ale
decyzję delikwent(-ka) musi podjąć autonomicznie. Jeśli wybierze ów
miełosny wieniec męczeński, to spoko, jest to osobisty wybór, ale niech
nie oczekuje za to oklasków, orderów i pomników oraz sławy pośmiertnej. I
niech nie syczy zjadliwie, kiedy ktoś inny zrewidował ciulowy dlań stan
rzeczy i ułożył sobie sprawy osobiste na nowo. I jest szczęśliwy.
Samemu czy z kimś, wszystko jedno. Znam singli z odzysku płci obojga, którzy z ulgą pożegnali psychiczną kulę u nogi i powitali coś tak bezcennego, jak święty spokój, samosterowność i życie w zgodzie ze sobą. Nie ma jednego słusznego przepisu na szczęście (poza doświadczaniem tu i teraz oraz poczuciem własnej mocy sprawczej), a kierowanie się w tej materii cudzymi receptami to droga na skróty do niechybnej porażki...
Disclaimer - żebym była dobrze zrozumiana. Nie jestem tu koryfeuszem ewakuacji tyłka z poważnej relacji przy byle napotkanej po drodze trudności, nie namawiam do pochopnych rozstań ani nic z tych rzeczy! Zmiany i kryzysy są naturalną koleją rzeczy - o ile nie trwają wiecznie i wiodą na jakiś wyższy level. Wiem też, że temat może być równie dobrze rozpatrywany z męskiego punktu widzenia i wówczas delikwent morduje się z przyciężkawym życiowo, tudzież wrednym babonem. Piszę jednak o rzeczach, które z racji doświadczenia są mi nieco bliższe; nie znaczy to, że nie mam świadomości istnienia drugiej strony medalu.
Poruszany przeze mnie wątek dotyczy sterczenia, niczym widły w gnoju, w relacji jednoznacznie toksycznej lub zgoła martwej. W mojej prywatnej ocenie jest to po prostu marnowanie sobie życia (i często dzieciom, dla których później emocjonalne pustkowie lub wieczna szarpanina będzie "normą", jedynym punktem odniesienia) - na własną odpowiedzialność. Wkurza mnie tylko, jak taka umęczona "ciepełkiem rodzinnym" u boku przemocowca zgorzkniała matrona oczekuje od otoczenia nieomal czci, zaś od dzieci żąda wdzięczności za swoje pogrzebane marzenia z młodości, zaczyna też głośno moralizować i potępiać te osoby, które ośmieliły się zmienić swoją beznadziejną sytuację, zawalczyć i jeszcze wygrać kawałek życia. Byłam niestety osobistym świadkiem takiego bóldupienia pewnej starszej pani, która w swojej opinii bohatersko się poświęciła dla dobra rodziny, znosząc latami liczne upokorzenia i "razy" ze strony mężusia - a teraz jest wielce zdziwiona, że dorosłe już dzieci mają problemy natury psychologicznej (DDD) i ani myślą być jej wdzięczne za to wieloletnie cierpiętnictwo w domowym piekiełku - wręcz przeciwnie... A najgorsze szambo frustracji wybiło na widok sąsiadki w porównywalnym wieku, która do dziś prowadza się za ręce ze swoim mężem i szczebioczą jak młode zakochańce... takiego potoku jadu wywołanego cudzym szczęściem nigdy chyba nie słyszałam... :/ Zawiść i resentyment to przykre przypadłości nieszczęśliwych ludzi.
A ja będę się upierać, że każdy jest (przynajmniej w znacznym stopniu) kowalem własnego losu. Tego matrymonialnego też. Jeśli ktoś świadomie decyduje się na dogorywkę w kiepskim towarzystwie - heja banana, krzyż na drogę, tylko niech nie obarcza innych własnym emocjonalnym balastem. Od ciebie, drogie udręczone indywiduum, zależy, czy będziesz trwożliwie truchtać na krótkim łańcuchu, reanimować trupa, żyć w stęchłym mauzoleum, a może zakurwisz triumfalnego dęsa nad mogiłą wyschłego truchła i ruszysz dziarsko dalej.
Wracając do anegdotki ze wstępu. Nie muszę chyba specjalnie pojaśniać, że Milenka niczyjego współczucia nie potrzebuje, paradoksalnie, to ona może współczuć koleżankom, że ich jaja kończą się na skomleniu jak to im źle, a swoją wartość wciąż uzależniają od nabzdyczonego nosiciela portek, w które są wczepione pazurami.
* Photo by Charlein Gracia on Unsplash
Poruszany przeze mnie wątek dotyczy sterczenia, niczym widły w gnoju, w relacji jednoznacznie toksycznej lub zgoła martwej. W mojej prywatnej ocenie jest to po prostu marnowanie sobie życia (i często dzieciom, dla których później emocjonalne pustkowie lub wieczna szarpanina będzie "normą", jedynym punktem odniesienia) - na własną odpowiedzialność. Wkurza mnie tylko, jak taka umęczona "ciepełkiem rodzinnym" u boku przemocowca zgorzkniała matrona oczekuje od otoczenia nieomal czci, zaś od dzieci żąda wdzięczności za swoje pogrzebane marzenia z młodości, zaczyna też głośno moralizować i potępiać te osoby, które ośmieliły się zmienić swoją beznadziejną sytuację, zawalczyć i jeszcze wygrać kawałek życia. Byłam niestety osobistym świadkiem takiego bóldupienia pewnej starszej pani, która w swojej opinii bohatersko się poświęciła dla dobra rodziny, znosząc latami liczne upokorzenia i "razy" ze strony mężusia - a teraz jest wielce zdziwiona, że dorosłe już dzieci mają problemy natury psychologicznej (DDD) i ani myślą być jej wdzięczne za to wieloletnie cierpiętnictwo w domowym piekiełku - wręcz przeciwnie... A najgorsze szambo frustracji wybiło na widok sąsiadki w porównywalnym wieku, która do dziś prowadza się za ręce ze swoim mężem i szczebioczą jak młode zakochańce... takiego potoku jadu wywołanego cudzym szczęściem nigdy chyba nie słyszałam... :/ Zawiść i resentyment to przykre przypadłości nieszczęśliwych ludzi.
A ja będę się upierać, że każdy jest (przynajmniej w znacznym stopniu) kowalem własnego losu. Tego matrymonialnego też. Jeśli ktoś świadomie decyduje się na dogorywkę w kiepskim towarzystwie - heja banana, krzyż na drogę, tylko niech nie obarcza innych własnym emocjonalnym balastem. Od ciebie, drogie udręczone indywiduum, zależy, czy będziesz trwożliwie truchtać na krótkim łańcuchu, reanimować trupa, żyć w stęchłym mauzoleum, a może zakurwisz triumfalnego dęsa nad mogiłą wyschłego truchła i ruszysz dziarsko dalej.
Wracając do anegdotki ze wstępu. Nie muszę chyba specjalnie pojaśniać, że Milenka niczyjego współczucia nie potrzebuje, paradoksalnie, to ona może współczuć koleżankom, że ich jaja kończą się na skomleniu jak to im źle, a swoją wartość wciąż uzależniają od nabzdyczonego nosiciela portek, w które są wczepione pazurami.
* Photo by Charlein Gracia on Unsplash