Niedawno dopadł mię taki uogólniony kryzys... Frustracja i nerw na wszystko, szczeniackie kontestowanie wszystkiego. Zmęczenie materiału. Unużenie, unudzenie i rozdrażnienie. Ale to był taki czas, o którym od początku wiedziałam, że wiedzie do czegoś lepszego. Wiecie, taki "skis" dotychczasowych wartości, koniec jakiegoś cyklu, przewrót, rewolta, rewidowanie - aby odświeżyć, poprawić, zrobić krok konkretny SUS do przodu. Pozwoliłam se zatem potaplać się w tym jałowym zgnuśnieniu przez moment, nabrać de medżik pała of selfwkurw aż po samą kokardę, i wreszcie pozwolić się naturalnie wynurzyć z burzliwie bulboniącej magmy rozgorączkowanych myśli - najważniejszym konceptom i planom.
Z chaosu i degrengolady wyłania się nowy porządek. Kosmokuźwagonia. Zgnuśnienie i rozmemłanie minęło, wyparte przez spójną wizję sensownego celu. Pojawił się zapał do działania.
Tak to u mnie z grubsza wygląda :) Pozwalam sobie zanurzyć się w takim marazmie, ale nie pozwalam sobie w nim tkwić - muszę jednak poznać, skąd się wziął i jakie remedium powziąć na niego. Metaforycznie mówiąc, obracam gały do wnętrza czaszuni i badam wnikliwie, co tam się kłębi. Co z tego należy zutylizować, a z czego można coś fajnego ukręcić.
Ot i wszystko.
A, jeszcze cierpliwość i determinacja - ostateczny warunek pozytywnego wzrastania. Nie liczmy na nic trwałego trybem "z wtorku na środę", proces toczy się swoim rytmem, skoki rozwojowe - owszem, ale pomiędzy nimi mozolne tuptanie... czasem ślepa uliczka i cofka... regularne weryfikowanie kierunku...
W zasadzie nuda ;)
Dlatego właśnie osoby oczekujące łatwej i natychmiastowej gratyfikacji najczęściej osiadają w życiu na mieliźnie "niedasiów" i kończą jako towarzysko męczące, stale jojczące, a nierzadko sączące jad, zawistne i złośliwe pipy grochowe. Meble barowe. Wieczne wannabies. Narcyziątka z dotkliwie zadraśniętym przerośniętym ego, nad którym będą dożywotnio chlipać...
Pasożyty energoinformacyjne. Paszły won ode mnie.
Chyba, że jakimś cudem zmienią nastawienie (aczkolwiek nie liczyłabym na to jakoś specjalnie).
***
Ha!
Ostatnio z trudem powściągnęłam impuls skasowania fejzbuczyna. Podziwiam ludzi, których wciąż rajcuje to regularne umizgiwanie się przed innymi (którzy zasadniczo i tak mają ich w dupie, bo są skupieni na własnym lansie)... Serio... Poza paroma wyjątkami (wychrzaniłam z feeda praktycznie 90% postów, odlajkowałam martwe stronki i znajomych - pokemony) jest to dla mnie na chwilę obecną mega nużące i drażniące medium. Żal mi tracić czasu na czcze treści - i jednym z moich absolutnych priorytetów jest odcinanie czystym cięciem lasera wszystkiego, co dybie na mój czas i energię, nie oferując nic dobrego w zamian. Pozostawiłam zatem po wielu dywagacjach tego nieszczęsnego fejsa... ale obdarłam go z "chwastów" i nie mam potrzeby kompulsywnego sprawdzania codziennie - absolutne minimum. Maile też sprawdzam raz, góra dwa dziennie. Nie jestem dyspozycyjna na każde cudze "byle pierdnięcie" - cenię sobie swoje zasoby wysoko, a już czas, zdrowie i energię - najwyżej, są one zarezerwowane w pierwszej kolejności dla najbliższych, w tym dla mnie, bo jestem sobie baaardzo bliska, ze sobą samą mam jedyny pewny związek aż do grobowego wieka.
Zdrowy egoizm i świadomy, zrównoważony sybarytyzm, ustawiczne optymalizowanie swojego funkcjonowania. Slow life. Życie we własnym rytmie (niekoniecznie wolnym! po prostu własnym!), na własnych warunkach, a nie pod dyktando wszystkowiedzących innych. Delektowanie się prostym, zwykłym, darmowym szczęściem na co dzień, smakiem kremu ciasteczkowego wprost z wielkiej łychy, a przy tym dbaniem o siebie BO CHCĘ, a nie przez idiotyczną presję i obsesję bycia helfi&fit&aktif... rzygam już tymi KOLEJNYMI sprzecznymi objawieniami mesjańskimi w postaci kolejnych diet-cud... owczy pęd... węglowodany takie zue - szkoda, że przy mojej fiksującej tarczycy redukcja węgli to byłby totalny strzał w kopyto, no ale domorosłe eksperty z neta wiedzom lepi. Zielona herbata niby sama zdrowość, żłopmy ile wlezie - spoko, szkoda, że po zielonej herbacie chce mi się wymiotować i żołądek się skręca w boleściach. Kasza jaglana taka zajebista, panaceum na wszystko, żryjmy do oporu! Again - nie w nadmiarze przy mojej tarczycy... Ehh. Interesują mnie tematy związane z właściwą paszą, ale nie jestem materiałem na bezkrytycznego, radykalnego, wojującego i zaślepionego w swej gorliwości neofitę - nie porzucam swojego rozumu na rzecz każdej chodliwej nowinki i zdania anonimowego miliona much. Umiar to jednak cnota, panie tego. Podobnie, jak pewna doza sceptycyzmu względem przejściowych mód...