
Hejka, to znowu ja! :P
Wieki całe nie wrzucałam tu swoich inspirek wygrzebanych z czeluści internetu w zakresie przyodziewku... Bo przez dłuuugi czas miałam kryzys garderobiany, który przeleczyłam metodą radykalnej redukcji szmat, ale wciąż czułam impas - większość propozycji outfitów na ulicy i w wirtualu była dla mnie taka... 'meh'. Niby fajne, ale... właśnie 'meh'. Wtórne, poprawne, może i ładne. Jednak zalew klonów i trochę nuda.
Jakiś czas temu bardzo zaintrygowała mnie typologia Davida Kibbe. Czytałam, czytałam i początkowo niewiele z tego kumałam. Z czasem - zaczęło mi się to jakoś składać do kupy. Zdaję sobie sprawę, że wielu osób Kibbe nie przekonuje, uważają jego system za jakiś absurdalny stylowy horoskop w który się albo "wierzy" albo nie. Zazwyczaj te osoby nader pobieżnie zapoznały się z zasadą działania owego "horoskopu" i tyle im wystarczy, aby zjawisko zdyskredytować. Tymczasem system Kibbe nie jest ani prosty, ani wzięty z czapy. Jestem bodaj ostatnią osobą skłonną popadać w jakiekolwiek doktrynerstwo, ale tutaj poczułam, że "coś jest na rzeczy" z tymi typami fizjonomicznymi. Chodzi przecież nie o wróżenie z fusów czy ptasich jelit, a o strukturę, symetrię, wzrost, proporcje - i choćbyśmy nie wiem jaką politpoprawną nowomową czarowali rzeczywistość, dla ludzkiego oka kwestia harmonii linii i form nie jest abstrakcją. Przykro mi. Owszem, można rzucać cegły i kamienie na chybił trafił, ale czy bez projektu architekta wyjdzie z tego funkcjonalny i piękny gmach? Nie sądzę. Oczywiście - ubrania to TYLKO ubrania i większość ludzi nie zaprząta sobie nimi zbytnio głowy, a jak zaprząta, to zazwyczaj w myśl zasady "dużo, modnie i tanio". Niektórzy ostentacyjnie wyzłośliwiają się na "pustych" blogerkach modowych, stylistkach itp. a jak jest WYPRZ to PIERWSI gonią z jęzorem na brodzie po naręcza poliestrowych szmatek :) No cóż... wolność, prawdaż :D
Toteż - jeśli kogoś nie interere ta tematyka, niech zwyczajnie odpuści niniejszy post.
Bywało tak, że jakiś element garderoby cholernie mi się podobał, a sama wyglądałam w nim jak wioskowy głupek... Weźmy takie rozkloszowane spódnice/sukienki. W momencie największego natężenia fascynacji estetyką z filmów Tima Burtona zapragnęłam czarnej, gotyckiej "bombki". Sprawiłam sobie. I - mimo "poprawnej" figury - wyglądałam w niej jak stara baba przebrana za przedszkolaka na kinderbalu. No masakra. Podobnie było też z boho-szarawarami, szerokimi powiewnymi nogawkami i rękawami, drobnymi wzorami itd. W minimalistycznej elegancji wyglądałam niby poprawnie, ale... czułam się dotkliwie wykastrowana z jakiejś iskry. W końcu, metodą prób i błędów, mniej więcej rozkminiłam, co mi pasuje, a co nie. Ale po odchudzeniu szafy zależało mi na pozyskiwaniu wyłącznie ajtemsów 100% spójnych ze mną. Wtedy trafiłam na Kibbe.
Na początek polecam cały blog Grety Kredki, ale zacząć od podstaw:
No i moja ulubiona, genialna MUA, Alyona:
U Aly filmików na ten temat jest więcej. A w makijaże umie jak mało kto - nie zajmuje się durnymi haulami i ciapaniem tęczowych powiek; określiłabym ją raczej jako makijażowego inżyniera - proporcje, gra światła i cienia, nic nie jest przypadkowe. Sama Aly jest niezwykle ciepłą i empatyczną osobą. Podoba mi się to, że gloryfikuje piękno w jego różnorodności, a nie dążenie do sztampy.
Wracając do typów Kibbe! Test może kogoś szczęśliwie naprowadzić, ale mnie akurat zwiódł na manowce... :) Skorzystałam więc po prostu z konsultacji z Gretą i okazałam się typem Flamboyant Gamine. No i nagle wszystko pyknęło. WSZYSTKO. Odetchnęłam z ulgą, ponieważ oznacza to dla mnie zielone światło i błogosławieństwo dla mojego ukochanego wewnętrznego dziwaka :D Hulaj duszo! Jako Flamboyant Gamine mogę, a wręcz powinnam:
- uskuteczniać eklektyczny nonszalancki styl (yaaay!)
- tudzież urokliwe retro a'la Gatsby (zawsze było mi ładnie w diademach i opaskach)
- nosić rozdmuchaną wycieniowaną grzywkę
- podkreślać gały krechą, rzęsami, smokey (yaaay!)
- podwijać rękawy i nogawki (od zawsze tak mi instynktownie pasowało, ale nie wiedziałam dlaczego)
- nosić osobliwe wyraziste printy na koszulkach (yaaay!)
- nosić ołówkowe i krótkie spódniczki
- nosić "toporne" i antypańciowate obuwie (yaaay!)
- nosić zwierzęce motywy (cętki, faux fur, wąż - sorryyy, ale ja uwielbiam)
- nosić rzeczy zbluzowane
- nosić boyfriendy (uwielbiam) i rurki (uwielbiam z wysokim stanem)
- nosić krótkie kurteczki i ramoneski (yaaay!)
- nosić się warstwowo i kontrastowo, np. obcisły dół luźna góra lub odwrotnie
Ogólnie - nie ukrywam, że jest mi to wszystko wybitnie w smak. "Czuja" miałam dobrego.
Nie chodzi o to, żeby się podporządkowywać w 100% i zmieniać upodobania na siłę. Chodzi o to, żeby wyłuskać z tego esencję, to, co dla nas najbardziej korzystne. Linie, fasony. Wydaje mi się, że - będąc ich świadomym - można bardzo fajnie zaadaptować Kibbe do własnego stylu i własnych naturalnych inklinacji. Od nas zależy, czy - i jak - użyjemy jakiegoś narzędzia.
U Kibbe zajebiste jest to, że podział na sylwetki nie przebiega według ich "wad" i "zalet", tylko opiera się na apoteozie własnej budowy ciała. W przeciwieństwie do wszelkich kretyńskich metamorfoz typu "Łabędziem być" nie każe wszystkim kobietom wciskać się w stereotyp cycatej seksbomby - klepsydry na niebotycznych szpilach, z bujną blond koafiurą. Wręcz przeciwnie - chodzi o kultywowanie, żadnego maskowania "zbyt szerokich ramion" (wtf?) i dosztukowywania biustu czy tyłka.
No dobra, tymczasem zmykam złapać jakieś promienie słoneczne na tyłek. Dajta znać, czy kontynuować wątek własnych stylówek i inspirek :) Baaj!